piątek, 11 maja 2012

Reportaż z zacnego eventu Sudety Drift 2009

Praca zbiorowa by Karolina, Misza oraz Majkel_C
Byliśmy tam bardzo dawno temu 15-18 maja 2009 i działo się :)

Intro: 

Właściwie to mieliśmy napisać reportaż „od strony kuchni” o tym, jak wyglądały przygotowania i zlot ze strony organizatorów, ale Mistrzyni, która z pisaniem wystartowała, uznała, że ta cała jazda, która zaczęła się w połowie lutego, czyli jakieś latanie, załatwianie, jeżdżenie, dzwonienie, negocjowanie, ustalanie i ogólne napięcie to nudy niebotyczne są i w trzecim zdaniu się przerzuciła na kwestie ogólnie znane i tak już zostało :mrgreen: . Autorzy od razu zastrzegają, iż przez miotanie się z megafonem, jakimiś kartkami, pieniędzmi, prowadzeniem kolumny, team brefingami psimi i cholera wie czym jeszcze połowy rzeczy, które wyprawialiście, zapewne nie zauważyli... Cóż, taka dola :mrgreen:




The beginning 

Piątek, 9:20 CET, Warszawa
Kolumna warsiawska w sile 7 miat rusza równo o 9.20 w pięknym słońcu, chyżo pomykając dwupasmówką na południe, odbierając w trakcie jazdy rozpaczliwe komunikaty generowane przez inne kolumny, a to o opóźnieniu, a to o korkach, a to o ogólnym problemie z doczekaniem się wyjazdu. Zaraz za rogatkami miasta wylotowego kolumna nadziewa się na machający lizak stróża prawa, który po tym jak nie jeden wehikuł się zatrzymuje, ale kilka, i to takich samych, i wypełzają z nich ludzie, którzy dziamgoczą coś o jakimś zlocie, na który się spieszą i żeby sobie oszczędził pisania jakichś kwitków, bo i po co, wyraźnie mięknie i wpisuje sobie wszystkich w kajecik, ostrzegając o krążącym w pobliżu lotnym patrolu jego ziomków ubranych na niebiesko :mrgreen: . Nie wiadomo, czy spełnia prośbę Mistrzyni dotyczącą poinformowania ziomków o olaniu naszej kolumny, tym niemniej nikt kolumny warsiawskiej więcej nie zaczepia. Kolumna zgrywa się prędziutko i grzeje do przodu aż milo, zjeżdżając z dwupasmówki w stronę Kluczborka, aby trochę porozkoszować się widokami pól i lasów. 

Piątek nikt nie wie kiedy CET, grupa Warsiawskia, gdzieś pod Opolem
Rozleniwiona kolumna dociera do autostrady w Opolu, gdzie warsiawskie NA wymuszają na kolumnie ograniczenie prędkości przelotowej do 1.30 PLN. W międzyczasie kontakt duchowy z kolumną nawiązuje Pmcomp (jeszcze Pmcomp niach niach niach), który właśnie poderwał się z objęć Morfeusza we Wrocławiu, i ustalone zostaje miejsce spotkania. Jako że uczestnicy podróży coraz częściej skarżą się na głód, Majkel przy konsultacji z Tomai (jako ex-autochtonem znającym lokalne zwyczaje kulinarne) ustala miejsce pit-stopa obiadowego na Strzegom, mając cały czas nadzieję, że się kolumna nie zorientuje, ile jeszcze drogi tam zostało. Po dotarciu na obiad następuje zasilenie kolumny o miaty Pmcompa i Tomai. Z innych kolumn cały czas dochodzą komunikaty bez zmian, korek, korek, korek, albo gonimy Was (Demol – samotny wilk warsiawski) 
Po obfitym posiłku kolumna rusza przez Bolków i Jelenią Górę w kierunku pałacu w Wojanowie. Kto nie był, niech koniecznie zajedzie. Widok na pałac po wyjeździe z lasu jest tak piękny, że Majkel wydaje dziki okrzyk za pośrednictwem radyjka w eter, co Mistrzynię tak niepokoi, że pyta „Przyp...doliłeś w asfalt ?”. Na dziedziniec pałacowy nie można wjechać. Wjazdu strzegą łańcuchy. Ale co to ? My nie wjedziemy? My? Po wysłaniu Mistrzyni na negocjacje do kierownika ośrodka kolumna miatek wjeżdża statecznie na biały żwirek i ulega urokowi sesji fotograficznej, której przewodzi Yoosef w roli kierownika artystycznego. Yoosef dyryguje fotografującymi, rzucając komentarze w stylu: „kolego PompieKompie nie zamek rób ale ludzi! Ludzie są najważniejsi!” Ponieważ słońce już chyli się ku zachodowi kolumna rusza w kierunku Szklarskiej Poręby zbierając po drodze Voxa i Lediable i osiagajac11 miat w kolumnie. 

A tymczasem.....

Piątek, 9:00 CET, Gdańsk
Punkt startowy. Dwie Miaty czekają na punktualny odjazd... 

Piątek, 9:15 CET, Gdańsk
Punkt startowy. Dwie Miaty odliczyły kwadrans akademicki... Nie zważając nań, czekają nadal... 

Piątek, 9:30 CET, Gdańsk
Punkt startowy. Dwie Miaty liczą plamy oleju na placu przy stacji benzynowej. 

Piątek, 9:45 CET, Gdańsk
Trzy Miaty ruszają z Trójmiasta. Jak później empirycznie ustalają, obsuwy propagują się mimo nadrobienia czasu... 

Piątek, 12:00 CET, Poznań, Łódzkie, Kujawy
Pies pasterski (Misza) z grupy poznańskiej dzwoni do Mistrzyni. Skarży się na pracę i nawał roboty do skończenia w ciągu dwóch godzin. Mistrzyni korzystając z wielkiej mocy urlopu dowala mu dodatkowo słońcem, wiatrem we włosach i zaklinaniem pogody poprzez hawajskie kwiatki i garderobę plażową.... Grupa pomorska kontaktuje się z Quenchem (jeszcze!) i umawia się pomału na konkretną godzinę na zwiększenie kolumny w Żninie. Przemasi postanawia dokonać pierwszego w Polsce tuningu Miatki „w locie” – wybierając spotkanie z dziurą ponad kontakt z TIRem decyduje się tym razem na modyfikację mechaniczną, a nie optyczną. Wydech niemrawo zaczyna mruczeć pod podwoziem nieco głośniej niż zwykle... 

Piątek, 14:00 CET, północny wschód Poznania
Grupa pomorsko-kujawska wjeżdża do Pyrlandii. Pies pasterski poznański rzuca mięsem w biurze. 

Piątek, 14:59 CET, Poznań
W eter leci dużo pań lekkich obyczajów, zwisów męskich i wulgarnych kopulacji. Chyba cała Wielkopolska wali na zlot MX-5 w Sudetach. Na punkt startowy z przerażonym czekającym od kwadransa Januszem punkt 15:00 wpada grupa pomorsko-kujawska, po godzinnym przejeździe przez miasto drogami, które mogła zasugerować tylko niezorientowana w temacie nawigacja komputerowa :mrgreen: 3 minuty później wpada BRG NA z psami pastrerskimi, które ze wstydu kulą pod siebie ogony... Gdy nieco później dobija niebieska NC, a kosze „restauracyjne” zapełniają się kubkami po kawie i papierami po mielonych związkach organicznych, ok. 15:30 kolumna w składzie 7 Miatek wyrusza optymistycznie w kierunku Szklarskiej Poręby. 

Piątek, 17:30 CET, Polska ogólno-zachodnia
Optymizm w narodzie pólnocno-zachodnim nadal spory, choć 80km w 2 godziny to niezbyt porażający wynik. 

Piątek, 18:30 CET, Lubin, Szklarska Poręba
Grupa poznańska „przypadkiem” napotyka świeżynkę – pachnącą/śmierdzącą fabryką cudnie lśniącą NB FL Silver Blues z Agą za kierownicą... Po ob-achaniu i –ochaniu nowego cacuszka 8-Miatowa kolumna ruszyła w dalszą malowniczą trasę przez Złotoryję drogami mniej głównymi, pagórkowatymi i mocno krętymi, w międzyczasie dostając informację o zabukowaniu się grupy stołecznej na miejscu docelowym. 

Będąc nareszcie na miejscu.... 

Zabukowalismy się urządzając w pensjonacie i ustawiając na wcisk miatki to tu to tam. Okazało się, że umiejętności zarządzania powierzchnią pana Gienia oraz jakaś dziwaczna rozciągliwość parkingu sprawiły, że parking przewidziany na 12 aut mieści bez problemu aut 28. Przy meldunku, który przebiegał stosunkowo szybko, okazało się, że zaginął gdzieś Quench – Mistrzyni wypadła z pensjonatu z okrzykiem „Quench!!! .... my desire” (cytujac Majkela Jacksona z piosenki „Give In To Me”), czym wzbudziła ogólną wesołość, a Quench się odnalazł :mrgreen: A ponieważ dopiero zapoznawał się z panującymi zlotowymi zwyczajami moderatorów, jeszcze nie wiedział, co go czeka... 
Po wypiciu „szklaneczki pokoju” sponsorowanej przez PompaCompa udaliśmy się już prawie w komplecie na biesiadę do Karczmy racząc się żółtym mocno oprocentowanym napojem. Pies (niebieski) z kulawą nogą nas nie zaczepił. Natomiast taki niebieski pies z kulawą nogą zaczepił LeDiable i wlepił mu mandat za przemieszczanie się z zamkniętym piwem. Do tej pory nie rozumiemy tej prawidłowości. Piwko dobre było, gorzka spożywana saute dobra, jedzonko serwowane w Karkonoskiej, współdzielone przez biesiadników i jedzone czym się tylko dało – przepyszne. Po powrocie z biesiady brataliśmy się dalej w apartamenciku rodzinnym, co wspierała limonka przywieziona z Poznania i wór lodu wyczarowany przez Yoosefa :mrgreen:

Sobota
Gdy rano Mistrzyni i Aga powstały, przeżyły ciężki szok. Zwykle goszczenie kilkunastu/dziesięciu osób na dość nikłej kubaturze winno się skończyć jakimiś uszkodzeniami w szkle i wyposażeniu wnętrz, a tu nic! Co za dziwaczni ludzie... Nawet nikt niedopałka na balkon nie rzucił... Aga postarała się to nadrobić i niezwłocznie stłukła szklankę :mrgreen: W tym czasie Mistrzyni zapodała muzyczkę dla ożywienia Miszy robiącego hurtowo kawę i w momencie gdy M. Jackson spiewał „talk to me woman... quench my desire” do drzwi zapukał nikt inny jak Quench w poszukiwaniu swojej bluzy. Efekt widzicie na forum w postaci zmiany nika Quencha na hmmm... inny :mgreen: 
Całe stado miatowiczów jakoś gładko i bezproblemowo wstało i po porannych ablucjach i śniadanku zaparkowało się w kafejce. Na obliczach organizatorów widniała groza (Mistrzynię nawet nieco „wygło” ze strachu), bo za oknem padał deszcz i coraz bardziej w tym padaniu się rozkręcał, a na wieczór były przewidziane atrakcje nijak nie dające się przenieść pod dach. No ale nie tracąc ducha przystąpiono do rozpoczęcia akcji zlot. 
Po odprawie (megafon to fajna rzecz... Naprawdę fajna! A Demol ma do odebrania zarobione klapsy za przeszkadzanie!) i wręczeniu uczestnikom kopert z tajmingami i trasówką, gadżetami od Mazdy oraz jedyną słuszną muzyką („mmmmmmmmmmmm Jezabel”) Mistrzyni zapakowała wszystkich do kolumny. Dość faszystowsko jednak cała kolumna stała już uformowana i zjeżdżała o godzinie 10:07 co było po prostu szokujące! Pieski pasterskie pięknie prowadziły kolumny wylotowe, deszcz mniej pięknie lał i jechaliśmy z dachami, co było wybitnie frustrujące. 
Pomykając po smacznych, przepięknych widokowo i mokrych zakrętach kolumny połączyły się w jedną na parkingu pod Muzeum w Michałowicach i pomknęły przejechać się wspólnie krętymi górskimi drogami. Na kanale piątym wciąż krążyły jadowitości dotyczące niezapewnienia przez organizatorów odpowiedniej pogody oraz składano wnioski o rytualne tańce w celu naprawienia tego jakże znaczącego niedopatrzenia. Mistrzyni zapodała sobie odpowiedni utwór muzyczny i zgodnie wraz z psami pasterskimi dość kategorycznie zaprzeczała, że w ogóle pada! 
Wyhamowaliśmy pod kaplicą świętej Anny i po zaparkowaniu wokół hotelu udaliśmy się na spacerek średnio przyjemny, bo w deszczu i nieco błotku, zwizytować sławetne źródełko. W czasie spacerku Mistrzyni sztywniała ze stresu coraz bardziej, a wszyscy organizatorzy z nienawiścią spoglądali w niebo, pod nosem mrucząc staroegipskie modlitwy ku chwale słońca Pieski pasterskie wykraczając poza funkcje usiłowały organizatorów pocieszyć, nie wiedząc jednak czemu taka zgroza gości im na obliczach, bo nieznana im była główna atrakcja nadchodzącego wieczoru, nie dająca się nijak przenieść pod dach. Źródełko zaliczyliśmy, ale tylko oczami, bo nikt jakoś z niego pić nie chciał, a już latać z wodą w ustach 7 razy dookoła kaplicy tym bardziej. W kapliczce było fajnie, bo sucho i wisiały ciuchy na zmianę (suche!) :mrgreen: ale nikt nie chciał się przebrać.... Zarządzono odwrót i zwiększenie skuteczności egzorcyzmowania pogody. 
Wyprowadzanie kolumny w całości z parkingu pod kapliczką poszło już całkiem sprawnie. Mistrzyni mimo zesztywnienia podpory głowy roniła łzę wzruszenia, że na takich ludzi musi wrzeszczeć :mrgreen: No cuda po prostu, nie uczestnicy :mrgreen: . Pomykając w kierunku Karpacza w celu przelansowania się z łokciem zewnętrznym zaobserwowano, że deszcz przestaje siąpić i pojawiły się pierwsze top-downy. Po niedługiej chwili prawie wszyscy łapczywie pomykali bez dachów twierdząc, że wcale, ale to wcale nie dotyczy ich woda lecąca z drzew. Ledwo słyszalne narzekania o braku słońca Misza skwitował stwierdzeniem, że przynajmniej ładniejsza soczysta zieleń jest, co wzbudziło banana w zamykającej kolumnę Miatce. Po pięknym lanserskim przejeździe karkonoskimi serpentynami, wyklęciu na CB molocha Gołębiewskiego i malowniczej trasie, dotarliśmy do parkingu przy kolorowych jeziorkach. Zaatakował nas plac, który uznał za stosowne nieco się rozciaptać i powodował wiele drift radości :mrgreen:
Następnie Dżunior przewlókł nas przez lasy i wądoły najpierw ku jednemu jeziorku, gdzie odbył się Gruppensex z Five’em na samej górze ( http://www.flickr.com/pho...57618366610443/ ), a potem ku drugiemu. Okazało się, że nie kłamał i rzeczywiście były kolorowe. Jedno coś gdzieś w stylu merlot, a w drugim Fajf wypatrzył BRG i wdał się w polemikę z Juną na temat odmian zieleni. Ale to facet i wiadomo, ze na kolorach się nie wyznaje :mrgreen:
W trakcie powrotnego spacerku nikt się nie wywalił na mokrych korzeniach, co można uznać za sukces. Kolumna ustawiła się prześlicznie, nikt w ramach zemsty nie zabuksował i nie ochlapał błotem Mistrzyni z megafonem. Po otrzepaniu się z resztek błota ruszyliśmy zwiedzać opactwo w Krzeszowie i pożreć obiadek. W tym miejscu uczestnicy dostali w prezencie czas wolny, który został skrzętnie wykorzystany na niezwłoczne odnalezienie myjni ciśnieniowej i umycie miatek :mrgreen: Takiej pielgrzymki do „świętej wody” to tam jeszcze nie widzieli :mrgreen: . Szczególny szacun i podziw należy się Miszy, który za jednym zamachem obleciał karcherem trzy miaty stojące obok siebie :mrgreen: Potem na jakiś czas dziwnie ucichł... ;)
Po otrąbieniu „nakonia” udaliśmy się do domu. Oczywiście nie bezpośrednio, a jaką drogą ... Heh... Słów brak ... Zakręt na zakręcie, nawierzchnia zdrowa, suchutka, no mniam mniam ... :mrgreen: Po drodze mijaliśmy dość dużo rdzennych mieszkańców okolic w stanie odmiennej świadomości. Jeden z nich najwyraźniej miał pretensje do świata, co objawiło się Demolowym „dostałem faka na twarz” nadanym na CB; inny z kolei szczególnie uwiódł Miszę, który skomentował anonsowanego przez wszystkie psy po kolei opartego o przydrożny murek dżentelmena w pozycji półleżącej słowami „fajny ten pijak, taki klimatyczny” :mrgreen: Jakoś dziwnym trafem takich jegomości było mniej po drugiej stronie granicy. Juna tymczasem ujeżdżjąc mruczący coraz głośniej Lansowóz, stwierdziła na zakończenie, że jak sie ma za soba Fajfa, to w ogóle nie trzeba patrzeć w lusterko, bo po każdym zakręcie odmeldowuje sie głośnym "tssssst" :mrgreen: Pomykając przez Zacler, Trutnov i Małą Upę i widząc zapał do jeżdżenia sygnalizowany przez uczestników organizatorzy, przedłużyli wycieczkę – o 70km w stosunku do pesymistycznych pierwotnych założeń oraz pouczyli o konieczności zastawek. Dzień zakończył się dużą pochwałą i zadowoleniem ze zbiorowego kolumnowaniam :mrgreen:
Po powrocie do „domu” organizatorzy myśleli, ze zmęczyli towarzystwo, ale nie! Nic bardziej błędnego. Nikt za bardzo nie chciał udać się do pokoju w celu dokonania ablucji przed wieczornym biesiadowaniem i cały komplet nieco się miotając zasiadł przy stołach. 
Na co wjechała niespodzianka, czyli świnia nadziana na patyk. Mistrzyni była pod ogromnym wrażeniem tak szybkiego unicestwienia kilkudziesięciokilogramowego prosiaka, choć sama przyczyniła się do tego z taką gracją, że Yoosef nie mógł odmówić sobie wobec niej komplementu na temat zębów jak u piranii. Po rozbiorze prosiaka na części pierwsze rozpoczęła się część artystyczna, to jest wręczenie nagród fundowanych przez Mazdę autorom najlepszych cytatów przelewowych oraz ogłoszenie warunków konkursu nr 2, czyli na najlepsze zdjęcie zlotu. Ogłoszenie drugiego konkursu zaskutkowało w dniu następnym zwiększoną liczbą trzaskających migawek (tak razy 5 :mrgreen: ). 

Biesiada ciągnęła się długo, oj długo... W trakcie miały miejsce śpiewy, reczital gitarowy w wykonaniu Seweryna oraz reczital w wykonaniu Yoosefa i Demola – niezapomniane przeżycie :mrgreen: . Uczestnicy mocno wczuli się w klimat biesiady i walczyli z procentami i śpiewem aż miło :mrgreen: do bardzo późnych godzin nocnych.... A organizatorom serce rosło :mrgreen:

Niedziela
Co dziwne, rano wszyscy jakoś wstali i zjawili się przy miatach. Punktualnie :mrgreen: Nawet Demol choć kontakt ze światem zewnętrznym miał hmmmm... inny :mrgreen: . Znowu rozpoczęto wyprowadzanie kilku kolumn wyjazdowych ze Szklarskiej – co poszło tak sprawnie, że Mistrzyni (która przestała już być pogięta – choć oczywiście nie do końca, nie martwcie się!) aż wibrowało w środku ze szczęścia :mrgreen: Wyjeżdżając w drugą stronę ze Szklarskiej i łącząc się w biegu w jedną dużą kolumnę polecieliśmy zwiedzić zamek Czocha. Po drodze miał miejsce mały incydent... Jeden z psów pasterskich (prosił o zachowanie anonimowości, ale i tak wszyscy wiedzą, że to ten zaczipowany... ;) ) tak bardzo wczuł się swoją rolę, że postanowił upolować na drodze kota... Otarł się przy tym niebezpiecznie o zmianę nicka na „KatKiller” :mrgreen: Przed zamkiem, w oczekiwaniu na panią przewodnik, do Agenta siedzącego na murku nad fosą ze swoim zwierzęciem wyposażonym w smycz na sprężynce, padł tekst nieznanego bliżej autorstwa: „zróbcie mu bungee”. Słyszący to rżąc umarli i zwiśli z blanków dość malowniczo. A potem plątali się po salach, usiłując upchnąć naszą gigantyczną (52 osoby) grupę w łaźni i wysłuchując historii o niewiernej żonie latającej przejściem już nie takim tajnym (bo przez nie przeszliśmy) oraz kwiląc z zachwytu nad łożem z zapadnią i 50-metrowym lochem oraz skrytką na kochanka. Po zwiedzaniu zamku grupa się lekko podzieliła w aktywności integracyjnej – podczas gdy jedni zalegli w oczekiwaniu na napoje używkowe na krzesełkach w pobliżu studni, od której się łysieje (całe szczęście, że wszyscy klubowicze są wierni – nikt nie gubił włosów na wietrze i nie zapychał wlotów innym Miatkom :mrgreen: ), drudzy ofiarnie integrowali się w półgodzinnej kolejce do kawy i deserów. Po tych atrakcjach rozpoczęła się najtrudniejsza logistycznie operacja pt. 4-km odcinek na obiad w Leśnej – kolumna wyjeżdżała z parkingu w trzech niezależnych grupach i dopiero po dotarciu na miejsce poprzedniej mogła ruszać kolejna. 
Po zjedzeniu obiadku i przegrupowaniu sił organizatorzy zostali podstępnie wywleczeni z miejsc, w których się aktualnie znajdowali. Mistrzyni dla przykładu usiłowała wygenerować chwilę czasu dla siebie i skorzystać z toalety – ale jej się nie udało – została w sposób brutalny wyciągnięta z toalety, a tłumnie zebrana grupa uczestników słyszała przez Miszową krótkofalówkę próby oporu :mrgreen: . Wówczas też Fajf wygłosił płomienna przemowę dziękczynną. Do tego stopnia płomienną, że Mistrzyni (która nie ma w zwyczaju siedzieć cicho) głosu zbrakło i wydukala trzy słowa :mrgreen: Po obdarowaniu organizatorów flaszkami dziękczynnej łiski i uściskach, dygach i łzach wzruszenia, udaliśmy się na parking, bo przecież trzeba dalej jeździć :mrgreen: Fajf psykając swoim turbo stajlowo oddalił się w nieznane, a reszta ruszyła ku nowej przygodzie, czyli pojeździć sobie dookoła wulkanu :mrgreen:
Pokonując całe masy winkli dotarliśmy do ciasnego acz pojemnego parkingu przy zaporze na Bobrze. Robi dziewczyna wrażenie, oj robi!.., w trakcie spacerku niezależnie w głowach Miszy i Pompacompa urodził się pomysł, że fajnie by Miatki na tej zaporze wyglądały. Po uprzednim sprawdzeniu, czy nie naruszymy zbyt wielu przepisów na raz - padło hasło mówicie, macie! Mistrzyni pilotażowo udała się na koniec zapory sprawdzić, jak się na tym zawraca... No i zapadła decyzja o doskonaleniu techniki jazdy na wstecznym :mrgreen: . 30 pozostałych Miatek, z małymi wyjątkami, wjechało na zaporę budząc duże zainteresowanie konserwowych turystów :mrgreen: Po wielu megafonowych instrukcjach Mistrzyni, Miatki ustawiły się pięknie w lekkim łuku zderzak w zderzak i rozpoczęło się gremialne wyzwalanie migawek :mrgreen: , czego efekty można podziwiać na publikowanych przez uczestników zdjęciach. W tym miejscu oddalili się w nieznane koledzy Agent, Rafał W. i Łukasz (a kto to? Ano taki jeden, co się denerwował, że na niego „ikraw” mówią, jak on na „L” :mrgreen: ), a cała reszta ruszyła w dalszą trasę... Ledwie co ruszyła, bo za chwilę stanęła, by ratować Yanika wodą do jego usiłującej się zagotować chłodnicy... Na szczególny ratunek ruszył Majkel, który podzielił się ostatnią kroplą drogocennego płynu rozcieńczonego następnie Żywcem, Nałęczowianką itp. brandami. Po udanej akcji ratunkowej kolumna dzięki sugestii debiutującej Agi wjechała na czeskiej stronie na drogą tak cudną, że to się wręcz nie da ogarnąć. Po smaczniutkich zakrętach dotarliśmy do klimatycznej knajpki w Harrachovie, gdzie większość runęła spożywać smażony syr z tatarską omaćką, hranolkami i szopską sałatkę oraz kupować na galony piwo :mrgreen: I tu okazało się, że piątkowy tuning Przemasiego zaczyna przynosić efekty, gdyż Lansowóz wydawał z siebie coraz to donośniejsze dźwięki, godne wyścigówki – dziura powiększała się w wyrafinowany sposób. Odgłos wręcz uwodził, ale o tym później :mrgreen: Przełęczą przez Jakuszyce ruszyliśmy do chyba pierwszego zlotowego odcinka nocnego – pięknie wymalowana droga i pokręcony pędzący sznur czerwonych światełek pod zagwieżdżonym niebem powodowały wrzaski radości. I rozpoczęła się druga biesiada, tym razem bez prosiaka, ale z dużą ilością czeskiego niepasteryzowanego piwa :mrgreen: . Yoosef bardzo dzielnie grał na gitarze, a Demol towarzyszył mu w lirykach odmawiając dzielnie napoi wyskokowych :mrgreen: W tym czasie Mistrzyni i Przemasi rycząc obłędnie wydechem (nie wyjeżdżeni jeszcze) poszli szaleć po winklach w okolicach Szklarskiej, czym spowodowali zainteresowanie stróżów prawa (Lansowóz ryczał jak cholera), ale uszli czujnym oczom władz i grzecznie wrócili do biesiadowania. Jednocześnie inna część braci organizatorskiej postanowiła wybrać się oglądać gwiazdy... Był jednak problem, bo wszystkie ichniejsze Miaty były zablokowane przez biesiadników w stanie po spożyciu lub wręcz zgarażowane... Juna znalazła jednak sposób na uskutecznienie wycieczki przy pomocy sprytnej konwersacji i oczu Shrekowego kota - i kluczyki do wolnostojącej miatki pozyskać się jej udało. Z nad wyraz dużą pewnością siebie w głosie, ale zapewne z drżeniem serca wewnątrz, kluczyki i dokumenty do swojej Miaty dał Janusz (JTMX-5NBFL). Juna z radością poleciała do niebieskiej Śliczności i 2 załogi pomknęły pod Szrenicę, gdzie oglądając gwiazdy leżąc na stołach pod wyciągiem również prowokowały zainteresowanie stróżów prawa, ale takie nikłe, bo sobie pojechali po czujnym obadaniu braku ekscesów. W międzyczasie bazę zlotu opuścił KyRy z pilotką. Jako istotny punkt programu biesiadowego należy podać skwitowanie przez Yoosefa talentu do bycia perkusistką przez Mistrzynię („co za kompletne beztalencie!”) oraz zaśpiewanie przez organizatorów i psy pieśni „Jolka Jolka” w wersji Rammstein. 


Poniedziałek
Rankiem ekipa składająca się z Agi i Przemasiego wyruszyła oddać Lansowóz w ręce pana spawacza. Pan spawacz wyglądał jakby miał ciężki i suto zakrapiany łikend, ale spaw wykonał i po nieco ponad godzinie Lansowóz był do odbioru. Długo się nie namyślając, Mistrzyni spożywająca poranny posiłek w ręczniku zawiązanym na głowie a la turban wybiegła do Niuni, by ruszyć na misję odbicia czerwonistej NA. Ku jej niezadowoleniu zapewne spowodowanym atrakcjami z poprzedniego wieczora, Lansowóz przestał ryczeć jak wyścigówka... 
Po powrocie od doktora z Lansowozem, Mistrzyni odpowiedzialna ze przekazanie wszystkich kluczy zauważyła, że tak do końca nikomu się nie chciało wymeldowywać ale prawie idealnie punktualnie kolumna ruszyła poznaną już w sobotę trasą – lecz tym razem suchą - w kierunku Karpacza. W drodze pod górę robiło się złowieszczo coraz ciemniej, aż gdy sytuacja stawała się pomału dramatyczna, Dżunior na wlocie do Karpacza wyczarował przepiękny parking, na którym przy wielu wpatrzonych oczach chowających się pod jakąś wiatą odbyły się zawody w zakładaniu dachów na czas. Poszło wyjątkowo sprawnie mimo braku megafonu, sterowania ruchem itp. zabiegów – psy wpisały się na swoje miejsca, a Mistrzyni mogła znów dumnie patrzeć na swoją dzielną grupę przed sobą :mrgreen: . Po wyjechaniu z Karpacza w kierunku Kowar i Lubawki daszki pomału wracały na swoje prawidłowe miejsca. Zastawki tego dnia wychodziły tak bezbłędne, że aż się jechać nie chciało, tylko podziwiać ich kunszt :mrgreen: . Za to deszczowy i emocjonalny poranek chyba udzielił się paniom, bo w miarę upływu czasu po czeskiej stronie do organizatorów i piesków docierało coraz to więcej informacji o widzeniu przez nich świata na żółto... Niestety, na najbliższej trasie nie było żadnego sensownego miejsca zdolnego przyjąć tyle Miat, więc padło na Chełmsko Śląskie, mieścinę odległą o ok. 45 minut*/ , jednak na kilka kilometrów przed rzeczonym Chełmskiem Dżunior wydał z siebie dramatyczne zapytanie o pozycję psa będącego akurat najbardziej z przodu, czyli Miszy... Po usłyszeniu odpowiedzi poprosił tylko o przejęcie prowadzenia grupy. Prośbę swoją umotywował „awarią pilotki”. Misza z gazem w podłodze pomknął do przodu, znalazł miejsce awaryjnego lądowania dla Dżuniorów i poprowadził grupę na żółtą misję na rynek w Chełmsku. Nazwa tego placu okazała się dość szumna i przez niefortunnie stojącą śmieciarkę zrobił się mały korek, jednak i to udało się rozładować. Po zatrzymaniu Miat i szybkim rozeznaniu w sytuacji architektoniczno-krzakowej, zapadła decyzja „panie na lewo... panowie za nimi”. Tymczasem widzący przejrzyście prowadzili ożywione dyskusje z autochtonami, m.in. na temat wysokich krawężników, które wykrzywiają tablice rejestracyjne :mrgreen: . Po odwiedzeniu miejsc na uboczu kolumna spontanicznie zebrała się z 4 stron rynku dalej i przejeżdżając obok wspomnianych wcześniej 12 Apostołów („aaaaa, to to były te apostoły” słyszano później wielokrotnie) udała się w kierunku Książa. Niestety, dojazd do Książa zawierał w sobie nie dający się wykluczyć przejazd przez Walbrzych, Miasto przywitało nas dziurami, światłami i ulewą. Kolumna rozciągnęła się w czasie na 15 minut, a najlepszym chyba komentarzem do otaczającej rzeczywistości nawierzchniowej było rzucone od niechcenia przez Miszę „w życiu auta z Wałbrzycha nie kupię”. 
Dotarliśmy strzępkami do Książa witani ulewnym deszczem. Serio, serio ulewnym. Podczas gdy większość uczestników już kuliła się pod parasolami i drzewami, Misza i Tomai z pilotką szykując się do bezpiecznego i możliwie suchego opuszczenia swoich Miatek zauważyli, że zaparkowana obok „Ptaszyna” Majkela ruszyła się... Po sekundzie zawahania stwierdzono jednoznacznie, że jego Miatka po prostu się zaczyna staczać... Rzucając wszystko czym prędzej wyprysnęli z samochodów ratować przynajmniej dwie Miatki przed skaleczeniami. Udało się, choć nie obyło się to bez drastycznych konsekwencji, objawiających się m.in. ekshibicjonizmem na zamku... Tymczasem Mistrzyni zgarniająca ostatnie niedobitki, które przeleciały zjazd z dwupasmówki na parking, dotarła jak zwykle ostatnia i po drodze widząc „dzieci” skulone pod krzaczkiem wypadła z Niuni w stroju nieprzystosowanym do ulewy by zawieść wszystkich pod dach, uspokajać histeryzującego pana parkingowego etc. Skończyło się to na totalnym przemoczeniu oraz stwierdzeniu Majkela: „Karolina, masz włosy w kierunku deszczu" :mrgreen:
Po obejrzeniu robiących wrażenie sal i wysłuchaniu opowieści o walniętej Dejzi odbyły się obiady w podgrupach, z których jedna miała zaszczyt podziwiać piękne białe oprawki okularów na opalonej twarzy Dizajera :mrgreen:
Na parkingu smutno odburczawszy pożegnania i odtrąbiwszy koniec zlotu udaliśmy się w trasy powrotne... Pan Kolczyk pożegnał ludy zachodnie sentymentalnym komunikatem o wiernym służeniu jako pies u boku :mrgreen: , a grupa stolicznaja by trochę podratować nastroje postanowiła zabawić się w klub tolerancji i w całości założyła różowe wstążki na swoje anteny. Należy również nadmienić, iż drodze powrotnej zagubiony Demol wykonał speed wszechczasów doganiając statecznie jadącą i oczekującą go kolumnę, pędząc z prędkością dźwięku. 
Potem już były tylko telefony, SMSy, maile, a ostatecznie pierwsze wpisy na forum... 

No fajnie było …no …. 

The end

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz