Praca zbiorowa by Karolina, Misza oraz Majkel_C
Byliśmy tam bardzo dawno temu 15-18 maja 2009 i działo się :)
Intro:
Właściwie to mieliśmy napisać reportaż „od strony kuchni” o tym, jak
wyglądały przygotowania i zlot ze strony organizatorów, ale Mistrzyni,
która z pisaniem wystartowała, uznała, że ta cała jazda, która zaczęła
się w połowie lutego, czyli jakieś latanie, załatwianie, jeżdżenie,
dzwonienie, negocjowanie, ustalanie i ogólne napięcie to nudy
niebotyczne są i w trzecim zdaniu się przerzuciła na kwestie ogólnie
znane i tak już zostało
. Autorzy od razu zastrzegają, iż przez miotanie się z megafonem,
jakimiś kartkami, pieniędzmi, prowadzeniem kolumny, team brefingami
psimi i cholera wie czym jeszcze połowy rzeczy, które wyprawialiście,
zapewne nie zauważyli... Cóż, taka dola
The beginning
Piątek, 9:20 CET, Warszawa
Kolumna warsiawska w sile 7 miat rusza równo o 9.20 w pięknym słońcu,
chyżo pomykając dwupasmówką na południe, odbierając w trakcie jazdy
rozpaczliwe komunikaty generowane przez inne kolumny, a to o opóźnieniu,
a to o korkach, a to o ogólnym problemie z doczekaniem się wyjazdu.
Zaraz za rogatkami miasta wylotowego kolumna nadziewa się na machający
lizak stróża prawa, który po tym jak nie jeden wehikuł się zatrzymuje,
ale kilka, i to takich samych, i wypełzają z nich ludzie, którzy
dziamgoczą coś o jakimś zlocie, na który się spieszą i żeby sobie
oszczędził pisania jakichś kwitków, bo i po co, wyraźnie mięknie i
wpisuje sobie wszystkich w kajecik, ostrzegając o krążącym w pobliżu
lotnym patrolu jego ziomków ubranych na niebiesko
. Nie wiadomo, czy spełnia prośbę Mistrzyni dotyczącą poinformowania
ziomków o olaniu naszej kolumny, tym niemniej nikt kolumny warsiawskiej
więcej nie zaczepia. Kolumna zgrywa się prędziutko i grzeje do przodu aż
milo, zjeżdżając z dwupasmówki w stronę Kluczborka, aby trochę
porozkoszować się widokami pól i lasów.
Piątek nikt nie wie kiedy CET, grupa Warsiawskia, gdzieś pod Opolem
Rozleniwiona kolumna dociera do autostrady w Opolu, gdzie warsiawskie NA
wymuszają na kolumnie ograniczenie prędkości przelotowej do 1.30 PLN. W
międzyczasie kontakt duchowy z kolumną nawiązuje Pmcomp (jeszcze Pmcomp
niach niach niach), który właśnie poderwał się z objęć Morfeusza we
Wrocławiu, i ustalone zostaje miejsce spotkania. Jako że uczestnicy
podróży coraz częściej skarżą się na głód, Majkel przy konsultacji z
Tomai (jako ex-autochtonem znającym lokalne zwyczaje kulinarne) ustala
miejsce pit-stopa obiadowego na Strzegom, mając cały czas nadzieję, że
się kolumna nie zorientuje, ile jeszcze drogi tam zostało. Po dotarciu
na obiad następuje zasilenie kolumny o miaty Pmcompa i Tomai. Z innych
kolumn cały czas dochodzą komunikaty bez zmian, korek, korek, korek,
albo gonimy Was (Demol – samotny wilk warsiawski)
Po obfitym posiłku kolumna rusza przez Bolków i Jelenią Górę w kierunku
pałacu w Wojanowie. Kto nie był, niech koniecznie zajedzie. Widok na
pałac po wyjeździe z lasu jest tak piękny, że Majkel wydaje dziki okrzyk
za pośrednictwem radyjka w eter, co Mistrzynię tak niepokoi, że pyta
„Przyp...doliłeś w asfalt ?”. Na dziedziniec pałacowy nie można wjechać.
Wjazdu strzegą łańcuchy. Ale co to ? My nie wjedziemy? My? Po wysłaniu
Mistrzyni na negocjacje do kierownika ośrodka kolumna miatek wjeżdża
statecznie na biały żwirek i ulega urokowi sesji fotograficznej, której
przewodzi Yoosef w roli kierownika artystycznego. Yoosef dyryguje
fotografującymi, rzucając komentarze w stylu: „kolego PompieKompie nie
zamek rób ale ludzi! Ludzie są najważniejsi!” Ponieważ słońce już chyli
się ku zachodowi kolumna rusza w kierunku Szklarskiej Poręby zbierając
po drodze Voxa i Lediable i osiagajac11 miat w kolumnie.
A tymczasem.....
Piątek, 9:00 CET, Gdańsk
Punkt startowy. Dwie Miaty czekają na punktualny odjazd...
Piątek, 9:15 CET, Gdańsk
Punkt startowy. Dwie Miaty odliczyły kwadrans akademicki... Nie zważając nań, czekają nadal...
Piątek, 9:30 CET, Gdańsk
Punkt startowy. Dwie Miaty liczą plamy oleju na placu przy stacji benzynowej.
Piątek, 9:45 CET, Gdańsk
Trzy Miaty ruszają z Trójmiasta. Jak później empirycznie ustalają, obsuwy propagują się mimo nadrobienia czasu...
Piątek, 12:00 CET, Poznań, Łódzkie, Kujawy
Pies pasterski (Misza) z grupy poznańskiej dzwoni do Mistrzyni. Skarży
się na pracę i nawał roboty do skończenia w ciągu dwóch godzin.
Mistrzyni korzystając z wielkiej mocy urlopu dowala mu dodatkowo
słońcem, wiatrem we włosach i zaklinaniem pogody poprzez hawajskie
kwiatki i garderobę plażową.... Grupa pomorska kontaktuje się z Quenchem
(jeszcze!) i umawia się pomału na konkretną godzinę na zwiększenie
kolumny w Żninie. Przemasi postanawia dokonać pierwszego w Polsce
tuningu Miatki „w locie” – wybierając spotkanie z dziurą ponad kontakt z
TIRem decyduje się tym razem na modyfikację mechaniczną, a nie
optyczną. Wydech niemrawo zaczyna mruczeć pod podwoziem nieco głośniej
niż zwykle...
Piątek, 14:00 CET, północny wschód Poznania
Grupa pomorsko-kujawska wjeżdża do Pyrlandii. Pies pasterski poznański rzuca mięsem w biurze.
Piątek, 14:59 CET, Poznań
W eter leci dużo pań lekkich obyczajów, zwisów męskich i wulgarnych
kopulacji. Chyba cała Wielkopolska wali na zlot MX-5 w Sudetach. Na
punkt startowy z przerażonym czekającym od kwadransa Januszem punkt
15:00 wpada grupa pomorsko-kujawska, po godzinnym przejeździe przez
miasto drogami, które mogła zasugerować tylko niezorientowana w temacie
nawigacja komputerowa
3 minuty później wpada BRG NA z psami pastrerskimi, które ze wstydu
kulą pod siebie ogony... Gdy nieco później dobija niebieska NC, a kosze
„restauracyjne” zapełniają się kubkami po kawie i papierami po mielonych
związkach organicznych, ok. 15:30 kolumna w składzie 7 Miatek wyrusza
optymistycznie w kierunku Szklarskiej Poręby.
Piątek, 17:30 CET, Polska ogólno-zachodnia
Optymizm w narodzie pólnocno-zachodnim nadal spory, choć 80km w 2 godziny to niezbyt porażający wynik.
Piątek, 18:30 CET, Lubin, Szklarska Poręba
Grupa poznańska „przypadkiem” napotyka świeżynkę – pachnącą/śmierdzącą
fabryką cudnie lśniącą NB FL Silver Blues z Agą za kierownicą... Po
ob-achaniu i –ochaniu nowego cacuszka 8-Miatowa kolumna ruszyła w dalszą
malowniczą trasę przez Złotoryję drogami mniej głównymi, pagórkowatymi i
mocno krętymi, w międzyczasie dostając informację o zabukowaniu się
grupy stołecznej na miejscu docelowym.
Będąc nareszcie na miejscu....
Zabukowalismy się urządzając w pensjonacie i ustawiając na wcisk miatki
to tu to tam. Okazało się, że umiejętności zarządzania powierzchnią pana
Gienia oraz jakaś dziwaczna rozciągliwość parkingu sprawiły, że parking
przewidziany na 12 aut mieści bez problemu aut 28. Przy meldunku, który
przebiegał stosunkowo szybko, okazało się, że zaginął gdzieś Quench –
Mistrzyni wypadła z pensjonatu z okrzykiem „Quench!!! .... my desire”
(cytujac Majkela Jacksona z piosenki „Give In To Me”), czym wzbudziła
ogólną wesołość, a Quench się odnalazł A ponieważ dopiero zapoznawał się z panującymi zlotowymi zwyczajami moderatorów, jeszcze nie wiedział, co go czeka...
Po wypiciu „szklaneczki pokoju” sponsorowanej przez PompaCompa udaliśmy
się już prawie w komplecie na biesiadę do Karczmy racząc się żółtym
mocno oprocentowanym napojem. Pies (niebieski) z kulawą nogą nas nie
zaczepił. Natomiast taki niebieski pies z kulawą nogą zaczepił LeDiable i
wlepił mu mandat za przemieszczanie się z zamkniętym piwem. Do tej pory
nie rozumiemy tej prawidłowości. Piwko dobre było, gorzka spożywana
saute dobra, jedzonko serwowane w Karkonoskiej, współdzielone przez
biesiadników i jedzone czym się tylko dało – przepyszne. Po powrocie z
biesiady brataliśmy się dalej w apartamenciku rodzinnym, co wspierała
limonka przywieziona z Poznania i wór lodu wyczarowany przez Yoosefa .
Sobota
Gdy rano Mistrzyni i Aga powstały, przeżyły ciężki szok. Zwykle
goszczenie kilkunastu/dziesięciu osób na dość nikłej kubaturze winno się
skończyć jakimiś uszkodzeniami w szkle i wyposażeniu wnętrz, a tu nic!
Co za dziwaczni ludzie... Nawet nikt niedopałka na balkon nie rzucił...
Aga postarała się to nadrobić i niezwłocznie stłukła szklankę
W tym czasie Mistrzyni zapodała muzyczkę dla ożywienia Miszy robiącego
hurtowo kawę i w momencie gdy M. Jackson spiewał „talk to me woman...
quench my desire” do drzwi zapukał nikt inny jak Quench w poszukiwaniu
swojej bluzy. Efekt widzicie na forum w postaci zmiany nika Quencha na
hmmm... inny :mgreen:
Całe stado miatowiczów jakoś gładko i bezproblemowo wstało i po
porannych ablucjach i śniadanku zaparkowało się w kafejce. Na obliczach
organizatorów widniała groza (Mistrzynię nawet nieco „wygło” ze
strachu), bo za oknem padał deszcz i coraz bardziej w tym padaniu się
rozkręcał, a na wieczór były przewidziane atrakcje nijak nie dające się
przenieść pod dach. No ale nie tracąc ducha przystąpiono do rozpoczęcia
akcji zlot.
Po odprawie (megafon to fajna rzecz... Naprawdę fajna! A Demol ma do
odebrania zarobione klapsy za przeszkadzanie!) i wręczeniu uczestnikom
kopert z tajmingami i trasówką, gadżetami od Mazdy oraz jedyną słuszną
muzyką („mmmmmmmmmmmm Jezabel”) Mistrzyni zapakowała wszystkich do
kolumny. Dość faszystowsko jednak cała kolumna stała już uformowana i
zjeżdżała o godzinie 10:07 co było po prostu szokujące! Pieski
pasterskie pięknie prowadziły kolumny wylotowe, deszcz mniej pięknie lał
i jechaliśmy z dachami, co było wybitnie frustrujące.
Pomykając po smacznych, przepięknych widokowo i mokrych zakrętach
kolumny połączyły się w jedną na parkingu pod Muzeum w Michałowicach i
pomknęły przejechać się wspólnie krętymi górskimi drogami. Na kanale
piątym wciąż krążyły jadowitości dotyczące niezapewnienia przez
organizatorów odpowiedniej pogody oraz składano wnioski o rytualne tańce
w celu naprawienia tego jakże znaczącego niedopatrzenia. Mistrzyni
zapodała sobie odpowiedni utwór muzyczny i zgodnie wraz z psami
pasterskimi dość kategorycznie zaprzeczała, że w ogóle pada!
Wyhamowaliśmy pod kaplicą świętej Anny i po zaparkowaniu wokół hotelu
udaliśmy się na spacerek średnio przyjemny, bo w deszczu i nieco błotku,
zwizytować sławetne źródełko. W czasie spacerku Mistrzyni sztywniała ze
stresu coraz bardziej, a wszyscy organizatorzy z nienawiścią spoglądali
w niebo, pod nosem mrucząc staroegipskie modlitwy ku chwale słońca
Pieski pasterskie wykraczając poza funkcje usiłowały organizatorów
pocieszyć, nie wiedząc jednak czemu taka zgroza gości im na obliczach,
bo nieznana im była główna atrakcja nadchodzącego wieczoru, nie dająca
się nijak przenieść pod dach. Źródełko zaliczyliśmy, ale tylko oczami,
bo nikt jakoś z niego pić nie chciał, a już latać z wodą w ustach 7 razy
dookoła kaplicy tym bardziej. W kapliczce było fajnie, bo sucho i
wisiały ciuchy na zmianę (suche!) ale nikt nie chciał się przebrać.... Zarządzono odwrót i zwiększenie skuteczności egzorcyzmowania pogody.
Wyprowadzanie kolumny w całości z parkingu pod kapliczką poszło już
całkiem sprawnie. Mistrzyni mimo zesztywnienia podpory głowy roniła łzę
wzruszenia, że na takich ludzi musi wrzeszczeć No cuda po prostu, nie uczestnicy
. Pomykając w kierunku Karpacza w celu przelansowania się z łokciem
zewnętrznym zaobserwowano, że deszcz przestaje siąpić i pojawiły się
pierwsze top-downy. Po niedługiej chwili prawie wszyscy łapczywie
pomykali bez dachów twierdząc, że wcale, ale to wcale nie dotyczy ich
woda lecąca z drzew. Ledwo słyszalne narzekania o braku słońca Misza
skwitował stwierdzeniem, że przynajmniej ładniejsza soczysta zieleń
jest, co wzbudziło banana w zamykającej kolumnę Miatce. Po pięknym
lanserskim przejeździe karkonoskimi serpentynami, wyklęciu na CB
molocha Gołębiewskiego i malowniczej trasie, dotarliśmy do parkingu przy
kolorowych jeziorkach. Zaatakował nas plac, który uznał za stosowne
nieco się rozciaptać i powodował wiele drift radości
Następnie Dżunior przewlókł nas przez lasy i wądoły najpierw ku jednemu
jeziorku, gdzie odbył się Gruppensex z Five’em na samej górze ( http://www.flickr.com/pho...57618366610443/
), a potem ku drugiemu. Okazało się, że nie kłamał i rzeczywiście były
kolorowe. Jedno coś gdzieś w stylu merlot, a w drugim Fajf wypatrzył BRG
i wdał się w polemikę z Juną na temat odmian zieleni. Ale to facet i
wiadomo, ze na kolorach się nie wyznaje
W trakcie powrotnego spacerku nikt się nie wywalił na mokrych
korzeniach, co można uznać za sukces. Kolumna ustawiła się prześlicznie,
nikt w ramach zemsty nie zabuksował i nie ochlapał błotem Mistrzyni z
megafonem. Po otrzepaniu się z resztek błota ruszyliśmy zwiedzać opactwo
w Krzeszowie i pożreć obiadek. W tym miejscu uczestnicy dostali w
prezencie czas wolny, który został skrzętnie wykorzystany na niezwłoczne
odnalezienie myjni ciśnieniowej i umycie miatek Takiej pielgrzymki do „świętej wody” to tam jeszcze nie widzieli . Szczególny szacun i podziw należy się Miszy, który za jednym zamachem obleciał karcherem trzy miaty stojące obok siebie Potem na jakiś czas dziwnie ucichł...
Po otrąbieniu „nakonia” udaliśmy się do domu. Oczywiście nie
bezpośrednio, a jaką drogą ... Heh... Słów brak ... Zakręt na zakręcie,
nawierzchnia zdrowa, suchutka, no mniam mniam ...
Po drodze mijaliśmy dość dużo rdzennych mieszkańców okolic w stanie
odmiennej świadomości. Jeden z nich najwyraźniej miał pretensje do
świata, co objawiło się Demolowym „dostałem faka na twarz” nadanym na
CB; inny z kolei szczególnie uwiódł Miszę, który skomentował
anonsowanego przez wszystkie psy po kolei opartego o przydrożny murek
dżentelmena w pozycji półleżącej słowami „fajny ten pijak, taki
klimatyczny”
Jakoś dziwnym trafem takich jegomości było mniej po drugiej stronie
granicy. Juna tymczasem ujeżdżjąc mruczący coraz głośniej Lansowóz,
stwierdziła na zakończenie, że jak sie ma za soba Fajfa, to w ogóle nie
trzeba patrzeć w lusterko, bo po każdym zakręcie odmeldowuje sie głośnym
"tssssst"
Pomykając przez Zacler, Trutnov i Małą Upę i widząc zapał do
jeżdżenia sygnalizowany przez uczestników organizatorzy, przedłużyli
wycieczkę – o 70km w stosunku do pesymistycznych pierwotnych założeń
oraz pouczyli o konieczności zastawek. Dzień zakończył się dużą pochwałą
i zadowoleniem ze zbiorowego kolumnowaniam
Po powrocie do „domu” organizatorzy myśleli, ze zmęczyli towarzystwo,
ale nie! Nic bardziej błędnego. Nikt za bardzo nie chciał udać się do
pokoju w celu dokonania ablucji przed wieczornym biesiadowaniem i cały
komplet nieco się miotając zasiadł przy stołach.
Na co wjechała niespodzianka, czyli świnia nadziana na patyk. Mistrzyni
była pod ogromnym wrażeniem tak szybkiego unicestwienia
kilkudziesięciokilogramowego prosiaka, choć sama przyczyniła się do tego
z taką gracją, że Yoosef nie mógł odmówić sobie wobec niej komplementu
na temat zębów jak u piranii. Po rozbiorze prosiaka na części pierwsze
rozpoczęła się część artystyczna, to jest wręczenie nagród fundowanych
przez Mazdę autorom najlepszych cytatów przelewowych oraz ogłoszenie
warunków konkursu nr 2, czyli na najlepsze zdjęcie zlotu. Ogłoszenie
drugiego konkursu zaskutkowało w dniu następnym zwiększoną liczbą
trzaskających migawek (tak razy 5 ).
Biesiada ciągnęła się długo, oj długo... W trakcie miały miejsce śpiewy,
reczital gitarowy w wykonaniu Seweryna oraz reczital w wykonaniu
Yoosefa i Demola – niezapomniane przeżycie . Uczestnicy mocno wczuli się w klimat biesiady i walczyli z procentami i śpiewem aż miło do bardzo późnych godzin nocnych.... A organizatorom serce rosło
Niedziela
Co dziwne, rano wszyscy jakoś wstali i zjawili się przy miatach. Punktualnie Nawet Demol choć kontakt ze światem zewnętrznym miał hmmmm... inny
. Znowu rozpoczęto wyprowadzanie kilku kolumn wyjazdowych ze
Szklarskiej – co poszło tak sprawnie, że Mistrzyni (która przestała już
być pogięta – choć oczywiście nie do końca, nie martwcie się!) aż
wibrowało w środku ze szczęścia
Wyjeżdżając w drugą stronę ze Szklarskiej i łącząc się w biegu w jedną
dużą kolumnę polecieliśmy zwiedzić zamek Czocha. Po drodze miał miejsce
mały incydent... Jeden z psów pasterskich (prosił o zachowanie
anonimowości, ale i tak wszyscy wiedzą, że to ten zaczipowany...
) tak bardzo wczuł się swoją rolę, że postanowił upolować na drodze
kota... Otarł się przy tym niebezpiecznie o zmianę nicka na „KatKiller”
Przed zamkiem, w oczekiwaniu na panią przewodnik, do Agenta
siedzącego na murku nad fosą ze swoim zwierzęciem wyposażonym w smycz na
sprężynce, padł tekst nieznanego bliżej autorstwa: „zróbcie mu bungee”.
Słyszący to rżąc umarli i zwiśli z blanków dość malowniczo. A potem
plątali się po salach, usiłując upchnąć naszą gigantyczną (52 osoby)
grupę w łaźni i wysłuchując historii o niewiernej żonie latającej
przejściem już nie takim tajnym (bo przez nie przeszliśmy) oraz kwiląc z
zachwytu nad łożem z zapadnią i 50-metrowym lochem oraz skrytką na
kochanka. Po zwiedzaniu zamku grupa się lekko podzieliła w aktywności
integracyjnej – podczas gdy jedni zalegli w oczekiwaniu na napoje
używkowe na krzesełkach w pobliżu studni, od której się łysieje (całe
szczęście, że wszyscy klubowicze są wierni – nikt nie gubił włosów na
wietrze i nie zapychał wlotów innym Miatkom
), drudzy ofiarnie integrowali się w półgodzinnej kolejce do kawy i
deserów. Po tych atrakcjach rozpoczęła się najtrudniejsza logistycznie
operacja pt. 4-km odcinek na obiad w Leśnej – kolumna wyjeżdżała z
parkingu w trzech niezależnych grupach i dopiero po dotarciu na miejsce
poprzedniej mogła ruszać kolejna.
Po zjedzeniu obiadku i przegrupowaniu sił organizatorzy zostali
podstępnie wywleczeni z miejsc, w których się aktualnie znajdowali.
Mistrzyni dla przykładu usiłowała wygenerować chwilę czasu dla siebie i
skorzystać z toalety – ale jej się nie udało – została w sposób brutalny
wyciągnięta z toalety, a tłumnie zebrana grupa uczestników słyszała
przez Miszową krótkofalówkę próby oporu
. Wówczas też Fajf wygłosił płomienna przemowę dziękczynną. Do tego
stopnia płomienną, że Mistrzyni (która nie ma w zwyczaju siedzieć cicho)
głosu zbrakło i wydukala trzy słowa
Po obdarowaniu organizatorów flaszkami dziękczynnej łiski i uściskach,
dygach i łzach wzruszenia, udaliśmy się na parking, bo przecież trzeba
dalej jeździć
Fajf psykając swoim turbo stajlowo oddalił się w nieznane, a reszta
ruszyła ku nowej przygodzie, czyli pojeździć sobie dookoła wulkanu
Pokonując całe masy winkli dotarliśmy do ciasnego acz pojemnego parkingu
przy zaporze na Bobrze. Robi dziewczyna wrażenie, oj robi!.., w trakcie
spacerku niezależnie w głowach Miszy i Pompacompa urodził się pomysł,
że fajnie by Miatki na tej zaporze wyglądały. Po uprzednim sprawdzeniu,
czy nie naruszymy zbyt wielu przepisów na raz - padło hasło mówicie,
macie! Mistrzyni pilotażowo udała się na koniec zapory sprawdzić, jak
się na tym zawraca... No i zapadła decyzja o doskonaleniu techniki jazdy
na wstecznym . 30 pozostałych Miatek, z małymi wyjątkami, wjechało na zaporę budząc duże zainteresowanie konserwowych turystów
Po wielu megafonowych instrukcjach Mistrzyni, Miatki ustawiły się
pięknie w lekkim łuku zderzak w zderzak i rozpoczęło się gremialne
wyzwalanie migawek
, czego efekty można podziwiać na publikowanych przez uczestników
zdjęciach. W tym miejscu oddalili się w nieznane koledzy Agent, Rafał W.
i Łukasz (a kto to? Ano taki jeden, co się denerwował, że na niego
„ikraw” mówią, jak on na „L”
), a cała reszta ruszyła w dalszą trasę... Ledwie co ruszyła, bo za
chwilę stanęła, by ratować Yanika wodą do jego usiłującej się zagotować
chłodnicy... Na szczególny ratunek ruszył Majkel, który podzielił się
ostatnią kroplą drogocennego płynu rozcieńczonego następnie Żywcem,
Nałęczowianką itp. brandami. Po udanej akcji ratunkowej kolumna dzięki
sugestii debiutującej Agi wjechała na czeskiej stronie na drogą tak
cudną, że to się wręcz nie da ogarnąć. Po smaczniutkich zakrętach
dotarliśmy do klimatycznej knajpki w Harrachovie, gdzie większość runęła
spożywać smażony syr z tatarską omaćką, hranolkami i szopską sałatkę
oraz kupować na galony piwo
I tu okazało się, że piątkowy tuning Przemasiego zaczyna przynosić
efekty, gdyż Lansowóz wydawał z siebie coraz to donośniejsze dźwięki,
godne wyścigówki – dziura powiększała się w wyrafinowany sposób. Odgłos
wręcz uwodził, ale o tym później
Przełęczą przez Jakuszyce ruszyliśmy do chyba pierwszego zlotowego
odcinka nocnego – pięknie wymalowana droga i pokręcony pędzący sznur
czerwonych światełek pod zagwieżdżonym niebem powodowały wrzaski
radości. I rozpoczęła się druga biesiada, tym razem bez prosiaka, ale z
dużą ilością czeskiego niepasteryzowanego piwa . Yoosef bardzo dzielnie grał na gitarze, a Demol towarzyszył mu w lirykach odmawiając dzielnie napoi wyskokowych
W tym czasie Mistrzyni i Przemasi rycząc obłędnie wydechem (nie
wyjeżdżeni jeszcze) poszli szaleć po winklach w okolicach Szklarskiej,
czym spowodowali zainteresowanie stróżów prawa (Lansowóz ryczał jak
cholera), ale uszli czujnym oczom władz i grzecznie wrócili do
biesiadowania. Jednocześnie inna część braci organizatorskiej
postanowiła wybrać się oglądać gwiazdy... Był jednak problem, bo
wszystkie ichniejsze Miaty były zablokowane przez biesiadników w stanie
po spożyciu lub wręcz zgarażowane... Juna znalazła jednak sposób na
uskutecznienie wycieczki przy pomocy sprytnej konwersacji i oczu
Shrekowego kota - i kluczyki do wolnostojącej miatki pozyskać się jej
udało. Z nad wyraz dużą pewnością siebie w głosie, ale zapewne z
drżeniem serca wewnątrz, kluczyki i dokumenty do swojej Miaty dał Janusz
(JTMX-5NBFL). Juna z radością poleciała do niebieskiej Śliczności i 2
załogi pomknęły pod Szrenicę, gdzie oglądając gwiazdy leżąc na stołach
pod wyciągiem również prowokowały zainteresowanie stróżów prawa, ale
takie nikłe, bo sobie pojechali po czujnym obadaniu braku ekscesów. W
międzyczasie bazę zlotu opuścił KyRy z pilotką. Jako istotny punkt
programu biesiadowego należy podać skwitowanie przez Yoosefa talentu do
bycia perkusistką przez Mistrzynię („co za kompletne beztalencie!”) oraz
zaśpiewanie przez organizatorów i psy pieśni „Jolka Jolka” w wersji
Rammstein.
Poniedziałek
Rankiem ekipa składająca się z Agi i Przemasiego wyruszyła oddać
Lansowóz w ręce pana spawacza. Pan spawacz wyglądał jakby miał ciężki i
suto zakrapiany łikend, ale spaw wykonał i po nieco ponad godzinie
Lansowóz był do odbioru. Długo się nie namyślając, Mistrzyni spożywająca
poranny posiłek w ręczniku zawiązanym na głowie a la turban wybiegła do
Niuni, by ruszyć na misję odbicia czerwonistej NA. Ku jej
niezadowoleniu zapewne spowodowanym atrakcjami z poprzedniego wieczora,
Lansowóz przestał ryczeć jak wyścigówka...
Po powrocie od doktora z Lansowozem, Mistrzyni odpowiedzialna ze
przekazanie wszystkich kluczy zauważyła, że tak do końca nikomu się nie
chciało wymeldowywać ale prawie idealnie punktualnie kolumna ruszyła
poznaną już w sobotę trasą – lecz tym razem suchą - w kierunku Karpacza.
W drodze pod górę robiło się złowieszczo coraz ciemniej, aż gdy
sytuacja stawała się pomału dramatyczna, Dżunior na wlocie do Karpacza
wyczarował przepiękny parking, na którym przy wielu wpatrzonych oczach
chowających się pod jakąś wiatą odbyły się zawody w zakładaniu dachów na
czas. Poszło wyjątkowo sprawnie mimo braku megafonu, sterowania ruchem
itp. zabiegów – psy wpisały się na swoje miejsca, a Mistrzyni mogła znów
dumnie patrzeć na swoją dzielną grupę przed sobą
. Po wyjechaniu z Karpacza w kierunku Kowar i Lubawki daszki pomału
wracały na swoje prawidłowe miejsca. Zastawki tego dnia wychodziły tak
bezbłędne, że aż się jechać nie chciało, tylko podziwiać ich kunszt
. Za to deszczowy i emocjonalny poranek chyba udzielił się paniom, bo w
miarę upływu czasu po czeskiej stronie do organizatorów i piesków
docierało coraz to więcej informacji o widzeniu przez nich świata na
żółto... Niestety, na najbliższej trasie nie było żadnego sensownego
miejsca zdolnego przyjąć tyle Miat, więc padło na Chełmsko Śląskie,
mieścinę odległą o ok. 45 minut*/ , jednak na kilka kilometrów przed
rzeczonym Chełmskiem Dżunior wydał z siebie dramatyczne zapytanie o
pozycję psa będącego akurat najbardziej z przodu, czyli Miszy... Po
usłyszeniu odpowiedzi poprosił tylko o przejęcie prowadzenia grupy.
Prośbę swoją umotywował „awarią pilotki”. Misza z gazem w podłodze
pomknął do przodu, znalazł miejsce awaryjnego lądowania dla Dżuniorów i
poprowadził grupę na żółtą misję na rynek w Chełmsku. Nazwa tego placu
okazała się dość szumna i przez niefortunnie stojącą śmieciarkę zrobił
się mały korek, jednak i to udało się rozładować. Po zatrzymaniu Miat i
szybkim rozeznaniu w sytuacji architektoniczno-krzakowej, zapadła
decyzja „panie na lewo... panowie za nimi”. Tymczasem widzący
przejrzyście prowadzili ożywione dyskusje z autochtonami, m.in. na temat
wysokich krawężników, które wykrzywiają tablice rejestracyjne
. Po odwiedzeniu miejsc na uboczu kolumna spontanicznie zebrała się z 4
stron rynku dalej i przejeżdżając obok wspomnianych wcześniej 12
Apostołów („aaaaa, to to były te apostoły” słyszano później
wielokrotnie) udała się w kierunku Książa. Niestety, dojazd do Książa
zawierał w sobie nie dający się wykluczyć przejazd przez Walbrzych,
Miasto przywitało nas dziurami, światłami i ulewą. Kolumna rozciągnęła
się w czasie na 15 minut, a najlepszym chyba komentarzem do otaczającej
rzeczywistości nawierzchniowej było rzucone od niechcenia przez Miszę „w
życiu auta z Wałbrzycha nie kupię”.
Dotarliśmy strzępkami do Książa witani ulewnym deszczem. Serio, serio
ulewnym. Podczas gdy większość uczestników już kuliła się pod parasolami
i drzewami, Misza i Tomai z pilotką szykując się do bezpiecznego i
możliwie suchego opuszczenia swoich Miatek zauważyli, że zaparkowana
obok „Ptaszyna” Majkela ruszyła się... Po sekundzie zawahania
stwierdzono jednoznacznie, że jego Miatka po prostu się zaczyna
staczać... Rzucając wszystko czym prędzej wyprysnęli z samochodów
ratować przynajmniej dwie Miatki przed skaleczeniami. Udało się, choć
nie obyło się to bez drastycznych konsekwencji, objawiających się m.in.
ekshibicjonizmem na zamku... Tymczasem Mistrzyni zgarniająca ostatnie
niedobitki, które przeleciały zjazd z dwupasmówki na parking, dotarła
jak zwykle ostatnia i po drodze widząc „dzieci” skulone pod krzaczkiem
wypadła z Niuni w stroju nieprzystosowanym do ulewy by zawieść
wszystkich pod dach, uspokajać histeryzującego pana parkingowego etc.
Skończyło się to na totalnym przemoczeniu oraz stwierdzeniu Majkela:
„Karolina, masz włosy w kierunku deszczu" .
Po obejrzeniu robiących wrażenie sal i wysłuchaniu opowieści o walniętej
Dejzi odbyły się obiady w podgrupach, z których jedna miała zaszczyt
podziwiać piękne białe oprawki okularów na opalonej twarzy Dizajera
Na parkingu smutno odburczawszy pożegnania i odtrąbiwszy koniec zlotu
udaliśmy się w trasy powrotne... Pan Kolczyk pożegnał ludy zachodnie
sentymentalnym komunikatem o wiernym służeniu jako pies u boku
, a grupa stolicznaja by trochę podratować nastroje postanowiła zabawić
się w klub tolerancji i w całości założyła różowe wstążki na swoje
anteny. Należy również nadmienić, iż drodze powrotnej zagubiony Demol
wykonał speed wszechczasów doganiając statecznie jadącą i oczekującą go
kolumnę, pędząc z prędkością dźwięku.
Potem już były tylko telefony, SMSy, maile, a ostatecznie pierwsze wpisy na forum...
No fajnie było …no ….
The end
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz